Recenzja filmu

Kropka nad i (2003)
Matthew Parkhill
Tom Hardy
Natalia Verbeke

Rzeczywistość wyreżyserowana

Melodramaty najczęściej zaręczynami się kończą, nie rozpoczynają. Twórcy filmowi po temat miłości sięgają często i ochoczo. Skupiają się jednak zazwyczaj na narodzinach uczucia, nie jego
Melodramaty najczęściej zaręczynami się kończą, nie rozpoczynają. Twórcy filmowi po temat miłości sięgają często i ochoczo. Skupiają się jednak zazwyczaj na narodzinach uczucia, nie jego rozpadzie. Decydując się na obranie rozpadu więzi jako tematu swojego dzieła, czynią to w celu ukazania procesów zachodzących w relacjach międzyludzkich. Owego drugiego dna tworzącego głębię ostrości w filmie Matthew Parkhilla zabrakło.

Carmen i bogaty z domu Buckley są od sześciu miesięcy parą, gdy on oświadcza się jej, zakładając na palec krążek cebuli. Bohaterka zgadza się i już wówczas zaczyna się oczekiwanie widza na coś, co przerwie tę sielankę.

Podczas wieczoru panieńskiego w restauracji trzech młodych mężczyzn zostaje dosadzonych do stolika dziewcząt przebranych w męskie stroje, na chwilę przed tym jak kelner oświadcza przyszłej pannie młodej, że francuskim zwyczajem na znak pożegnania wolności powinna ona pocałować wybranego obcego mężczyznę znajdującego się na sali. Wybiera siedzącego naprzeciw niej młodego Brazylijczyka. Pocałunek jest może trochę bardziej namiętny, niż widzowie się spodziewali. Po czym zawstydzona ucieka z lokalu. W chłopaku wzbudza to pewną fascynację i postanawia poznać bliżej przyszłą pannę młodą. Ona się waha, broni, ale jednak spotyka z nim, odwzajemnia pocałunki, będące według jej słów kropką nad "i" w słowie miłość.

Taką relację kotka z myszką reżyser funduje nam przez niemal połowę filmu. Większość czasu akcja toczy się niespiesznie, wręcz leniwie. I tę część ogląda się przyjemnie, choć bez fascynacji. Postaciom zabrakło autentyzmu. Carmen zagrana została bez werwy i temperamentu, którym tylko według scenariusza odznaczała się protagonistka. Nie wzbudza ani fascynacji, ani empatii. O ile Sergio Leone wypowiadał się o Clincie Eastwoodzie, że ma tylko dwa wyrazy twarzy - w kapeluszu i bez kapelusza, o tyle Natalia Verbeke również przedstawiła nam jedynie dwa oblicza: w garderobie i bez. Przekonująco wypadł natomiast odwzorowany przez Bernala Kit Winter. Przez większość filmu jesteśmy w stanie szczerze uwierzyć w jego zagubienie w meandrach zwrotów akcji, nawarstwionych jakby reżyser nagle zdał sobie sprawę, że film się kończy i postanawia nareszcie zacząć serwować rozwiązania i mnożyć tropy, czego widzowi doprawdy nie szczędził. Całą ukazaną w filmie rzeczywistość obraca w fikcję wyreżyserowaną przez Buckleya, w której wszyscy bohaterowie, za wyjątkiem Carmen, okazują się aktorami.

Z opisu "Kropka nad i" można wywnioskować, że mamy do czynienia z typową historyjką miłosnego trójkąta, która przez cały film będzie się niemiłosiernie gmatwać. Wydaje się niemożliwe, aby chciano przedstawić jedynie historię niezdecydowanej, zdradzającej męża tancerki flamenco. Niestety w rzeczywistości jest gorzej niż można było przypuszczać. Zaserwowano nam film o wyreżyserowanym trójkącie, współtworzącym nieświadomie film, w którym robi się film. Na domiar złego posiadający przynajmniej kilka, coraz mniej realnych zakończeń. To, co było absurdem, przerodziło się w jeszcze większy absurd. Jak to brzmi? Jeśli ktoś uzna, że nieźle, to "Kropka nad i" posiada wszelkie predyspozycje, by mu się spodobać. Nie jest to film całkowicie nie warty obejrzenia. Pomysł był ciekawy, w realizacji otrzymaliśmy obraz niespójny i mimo wielkiego wysiłku w dążeniu do oryginalności - banalny. Zawiłość fabuły jest wymuszona, historia boleśnie naciągana, a wyjaśnienie podane jak dawno wystygły posiłek, pozbawiony na dodatek emocjonalnej oprawy. Scena konfrontacji trojga bohaterów przypomina fragment amatorskiego teatru eksperymentalnego, lekko oderwany od dotychczasowej konstrukcji obrazu. Być może epilog przedstawiony inaczej zaskakiwałby czymś poza natłokiem serwowanych komplikacji. Jednak reżyser nie do końca potrafił nad swoim dziełem zapanować. Film nie jest jednolity gatunkowo, przypomina momentami thriller, komedię, dramat i kino alternatywne. Niestety, gatunki te nie zostały w obrazie zintegrowane. Nastawienie twórców na zaskoczenie widza jest przesadzone. Zabrakło eskalacji napięcia, wszystkie rozwiązania są przewidywalne, a na domiar złego podane w zbyt dużym skupieniu, co wywołuje chaos.
Trudno określić, czy twórcy starali się wywołać u widza poczucie, że nic nie jest realne, wszystko jest grą, czy stworzyć satyrę filmowego show-biznesu. Przez moment każda z tych możliwości wydawała się realna, w rezultacie jednak żadna nie została osiągnięta. Reżyser, tworząc obraz, niewątpliwie miał coś do powiedzenia. Szkoda, że zabrakło mu konsekwencji.

Film widzem nie potrząśnie, w pamięci nie pozostanie na długo, ale nie jest nieprzyjemny w odbiorze.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones